
Czytasz artykuł przygotowany podczas prac nad symulatorem życia pirata Corsairs Legacy autorstwa studia Mauris, którego celem jest popularyzacja tematyki morskiej ogólnie oraz gier o piratach w szczególności. Aktualności o projekcie możesz śledzić na naszej stronie, na kanale YouTube oraz w Telegramie.
W tym artykule Kirill Nazarenko opowiada o tym, jak można było zostać milionerem na Karaibach.
Cześć! Dziś opowiem o tym, jak zostać milionerem na Karaibach.
Bycie milionerem nigdy nie było łatwe, a my oboje wiemy – choćby z serialu „Black Sails” – że poszukiwanie skarbów było zajęciem skrajnie niebezpiecznym. Zacznijmy więc od tego, jak żyli zwykli ludzie, nie piraci, i jak można było zarobić na życie, nie wypływając w morze i nie trudniąc się rozbojem morskim.

Serial „Black Sails”
Mówiąc o Karaibach, trzeba najpierw zrozumieć, jak w ogóle można się było tam dostać. Najpierw należało pokonać długą drogę z Europy do Ameryki. Dziś wystarczy sprawdzić rozkład lotów, kupić bilet i po kilku godzinach lądujemy na drugim końcu świata. W XVII czy XVIII wieku trzeba było przebyć długą, niebezpieczną drogę morską.
Aby wyobrazić sobie, jak długo trwała podróż do Ameryki, przytoczę liczby dotyczące rejsu powrotnego. W Hiszpanii starannie podliczano statystyki, gdy Srebrna Flota płynęła z Karaibów na Półwysep Iberyjski: najkrótsza i najszybsza podróż do Europy trwała około 40 dni, a najdłuższa około 160 dni, czyli ponad 5 miesięcy w drodze.
W podobnym przedziale mogła się wahać prędkość rejsu w jedną stronę – wszystko zależało od warunków pogodowych, przede wszystkim od wiatru. W pewnym stopniu także od umiejętności kapitana: mógł on wypaść z pasma sprzyjających wiatrów, albo sztorm mógł wyrzucić statek poza ten „korytarz”, po czym okręt trafiał w strefę ciszy i dosłownie tkwił w bezruchu.
Podobnie trudne było opłynięcie Przylądka Horn. Czasami udawało się go okrążyć w ciągu kilku tygodni, a czasem przez pół roku usiłowano bezskutecznie go minąć. Dlatego nawet współcześni marynarze nerwowo reagują, gdy pasażerowie pytają: „A kiedy dopłyniemy do tego portu?”. Odpowiedź brzmi zwykle: „Dopłyniemy – ale lepiej nie wypowiadać na głos, kiedy dokładnie”.
Krótko mówiąc, aby 300 lat temu przenieść się z Europy do Ameryki, trzeba było przez długi czas mieszkać na pokładzie statku. Przez cały ten czas trzeba było coś jeść, zapłacić za przejazd, znosić sztormy i choroby. A jeśli uważasz, że można było płynąć w wygodnej kajucie, niczym współczesną linią pasażerską, najprawdopodobniej się mylisz.

Serial „Black Sails”
Aby podróżować w wygodnej kajucie, trzeba było być naprawdę bardzo bogatym człowiekiem. Ówczesne statki nie miały wyraźnej specjalizacji – nie istniał podział na osobne statki pasażerskie i towarowe, większość jednostek była uniwersalna. Jeśli był to statek handlowy i byłeś bardzo majętny, kapitan mógł odstąpić ci jedyną kajutę w części rufowej na górnym pokładzie. Wówczas do twojej dyspozycji było 15–20 m² przestrzeni o wysokości około dwóch metrów.
Oczywiście tak bogata osoba rzadko podróżowała sama – towarzyszyli jej służący. W praktyce te 15–20 m² trzeba było dzielić z kilkoma osobami. Można było postawić zasłonę, wydzielić część sypialną i „gabinet”, oddzielić kącik dla służby. Można było korzystać z latryny w rufowej galerii kapitańskiej. Można więc powiedzieć, że taka podróż była względnie komfortowa. Nie oznaczało to jednak możliwości normalnego mycia się – przez cały rejs mogłeś ani razu się porządnie nie wykąpać. Służący przygotowywali jedzenie, a jeśli nie dokuczała ci choroba morska, jadłeś całkiem przyzwoicie.
Jeśli nie miałeś dużo pieniędzy, musiałbyś gnieździć się na głównym pokładzie lub w niższych, ciemnych częściach statku. Na małym statku handlowym była to zazwyczaj rufa lub tzw. cockpit na wysokości linii wodnej, bez bulajów. Dla pasażerów wydzielano tam niewielki kąt, w którym noc spędzało się w kompletnej ciemności, a dzień – na pokładzie, o ile pogoda na to pozwalała.
Na dużym okręcie – fregacie czy liniowcu – mogły się znajdować tymczasowe kajuty na pokładzie artyleryjskim, w miejscach bez dział. Oddzielano je deskami, a pasażer miał do dyspozycji port działowy jako okno, które w ładną pogodę można było otworzyć i podziwiać morze. W sztormową pogodę port trzeba było zamknąć – i znów panowała zupełna ciemność.
Jeśli miałeś naprawdę bardzo mało pieniędzy, to jedynym sposobem dostania się na drugi koniec świata, jeśli byłeś mężczyzną, było zatrudnienie się na statku „za wyżywienie” jako pomocnik do brudnej roboty. W zamian dostawałeś jedzenie i miejsce do spania. Zwyczaj spania w hamakach dopiero się upowszechniał i nie każdy marynarz miał hamak. Często spano po prostu na deskach pokładu, kładąc pod siebie jakieś szmaty – albo i nie. W takim przypadku zapewne przez cały rejs nie rozebrałbyś się ani razu, nie mówiąc już o myciu.
Natomiast jeśli byłaś kobietą albo dzieckiem, i tak trzeba było zapłacić za podróż – albo pieniędzmi, albo, jak to się brutalnie mówiło, „własnym ciałem”. W każdym razie była to ciężka próba.
Istniała jeszcze inna możliwość dotarcia na Karaiby: można było zaciągnąć się w charakterze kontraktowego niewolnika. Oznaczało to, że jakiś bogaty człowiek opłacał twoją podróż w minimalnie wygodnych warunkach, po czym przez 3 do 7 lat musiałeś pracować dla niego za darmo – za jedzenie i dach nad głową. Właśnie tak słynny kapitan piratów Henry Morgan trafił na Karaiby. Przez kilka lat pracował jako czeladnik u płatnerza. Wszystko zależało jednak od tego, jaki pan ci się trafił – w miarę przyzwoity czy okrutny. I trzeba było jeszcze przeżyć te 3–7 lat pracy.

Piracki kapitan Henry Morgan
Można też było trafić do Ameryki dzięki dobroczyńcom, zwłaszcza jeśli należało się do jakiejś wspólnoty religijnej, na przykład kwakrów. Bogaci kwakrzy mogli finansować wyjazd do Ameryki innych współwyznawców. Wtedy jednak najczęściej lądowało się w rejonie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, a nie na Karaibach. Założenie było takie, że dalej będziesz zajmował się rolnictwem i żył w społeczności współwyznawców.
Oczywiście można też było zostać skazanym na zesłanie do Ameryki. W powieści Rafaela Sabatiniego „Przygody kapitana Blooda” wszyscy pamiętamy, że sąd mógł zamienić karę więzienia na sprzedaż skazańca w niewolę na Karaibach. Było to jednak niewolnictwo czasowe, a nie dożywotnie: czas trwania kary był ściśle określony wyrokiem sądu. Problem w tym, że trzeba było dożyć do końca wyroku.
Można też było trafić na Karaiby jako pisarz (kleryk) bogatego kupca, albo – co jeszcze lepsze – jako jego syn wysłany do prowadzenia interesów. Albo jako człowiek, który zrobił majątek w Europie i przyjechał na Karaiby zainwestować go w plantacje. My jednak rozważamy przypadek, jak zostać milionerem „od zera”.
Przypomina mi się anegdota o amerykańskim milionerze z XX wieku. „Przyjechałem do USA z jednym dolarem w kieszeni – opowiada. – Kupiłem za ten dolar kilogram brudnych jabłek, umyłem je w Hudsonie i sprzedałem za 2 dolary. Potem kupiłem 2 kilogramy jabłek, znów je umyłem i sprzedałem za 4 dolary…”. W tym momencie dziennikarz pyta: „I w ten sposób dorobił się pan pierwszego miliona?”. „Nie – odpowiada milioner – po prostu potem dostałem spadek”. Morał jest prosty: stworzyć milion naprawdę „z niczego” jest prawie niemożliwe. Oczywiście zdarzają się takie historie, ale łatwiej chyba wygrać na loterii.
Przeanalizujmy więc nasze realne możliwości na Karaibach pod koniec XVII i na początku XVIII wieku.
Załóżmy, że już jesteśmy na Karaibach. Trzeba jakoś żyć i znaleźć pracę. Wszystko zależy od twoich umiejętności. Jeśli byłeś wykwalifikowanym rzemieślnikiem wyszkolonym w Europie, mogłeś zatrudnić się jako pomocnik w warsztacie swojego fachu, a po kilku latach odłożyć pieniądze na własne narzędzia i otworzyć własny warsztat. Była to chyba najbardziej typowa droga człowieka, który przybywał na Karaiby z „fachem w ręku”.
Jeśli byłeś marynarzem, mogłeś bez trudu znaleźć zatrudnienie na statkach pływających po Karaibach. Doświadczony żeglarz był także cenny na pokładzie statku pirackiego – twoje umiejętności były tam wręcz nieocenione.
Jeśli miałeś jakieś wykształcenie, zwłaszcza związane z żeglugą i nawigacją, twoja ścieżka kariery była niemal gwarantowana. Mogłeś zostać pomocnikiem szypera, później szyperem. Przypomnę, że kapitanów statków handlowych – stojących nisko na drabinie społecznej, zwykle zaczynających jako zwykli marynarze – nazywano szyprami. Jeśli jednak byli piśmienni, mogli przejąć wiedzę od innych szyprów i ich pomocników i nauczyć się wyznaczania pozycji statku na podstawie obserwacji słońca, gwiazd i planet.
Trzeba pamiętać, że precyzyjne określenie położenia statku było wtedy bardzo trudne. Chronometr morski wynaleziono dopiero w drugiej połowie XVIII wieku, więc zanim się pojawił, nie dało się dokładnie ustalić, w którym punkcie między Londynem a Barbados się znajdujemy. Wiadomo było tylko, że „gdzieś po środku”. W marynarce wojennej chronometry zaczęto powszechnie stosować dopiero w latach 80. XVIII wieku, a w żegludze handlowej dopiero w XIX wieku, bo były bardzo drogie i wymagały dużych umiejętności w obsłudze. Trzeba je było regularnie sprawdzać i korygować.

Chronometr morski
Znacznie łatwiej było określić położenie względem równoleżników, czyli szerokość geograficzną. Robiło się to poprzez pomiar wysokości słońca w kulminacji nad horyzontem. Nawet prymitywne przyrządy pozwalały dość dokładnie wyznaczyć szerokość geograficzną, a stąd już krok do wprowadzenia statku na kurs równoległy do równika, który prowadził albo na Karaiby, albo z powrotem do Europy. Potem należało po prostu czekać, aż wypatrujący na rei krzyknie: „Ląd!”
Skoro już mówimy o nawigacji, warto wspomnieć, że barometr był na statkach rzadkością. Dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku zaczął wchodzić do arsenału marynarzy, a jeszcze na początku XIX wieku ci, którzy umieli posługiwać się barometrem, uchodzili za ludzi wyjątkowo mądrych, ponieważ potrafili przewidywać pogodę. Spadek słupka rtęci zwiastował sztorm w ciągu doby, a jego wzrost – rychły koniec sztormu. Na statkach handlowych barometr zaczęto masowo stosować dopiero w połowie XIX wieku.
Wcześniej szyprowie polegali na intuicji i doświadczeniu, które w praktyce zastępowały wiele wiedzy teoretycznej. Jeśli miałeś doświadczenie, umiałeś czytać i pisać, potrafiłeś zmierzyć wysokość słońca w południe i czytać mapy, miałeś już umiejętności pozwalające czuć się pewnie jako szyper statku handlowego i szybko wyrwać się z szeregu zwykłych marynarzy.
Na statku pirackim również szybko zająłbyś wysoką pozycję – na przykład nawigatora czy kwatermistrza, który między innymi odpowiadał za podział łupów. Jeśli dodatkowo byłeś odważny i silny, twoja kariera i dobrobyt były praktycznie zapewnione. Jeśli jednak nie potrafiłeś czytać i pisać, a w ręku nie miałeś żadnego fachu, sytuacja była znacznie trudniejsza.
Jeśli nie miałeś żadnego wyuczonego zawodu, twój „korytarz możliwości” był bardzo wąski. Można było zatrudnić się jako czeladnik u jakiegoś rzemieślnika, lecz jeśli miałeś już około 20 lat lub więcej, trudno było dostać się na termin, bo uczniami zazwyczaj byli chłopcy, którym można było wydawać ostre polecenia i bić „w twarz śledziem”, jak u Czechowa. Dwudziestolatek mógłby jednak oddać cios – a wtedy bardzo szybko wyleciałby z terminu.
Można było zatrudnić się jako robotnik dzienny, ale to już było zupełne dno – niewykwalifikowany pracownik najemny z bardzo niską płacą. W XVIII-wiecznej Francji robotnik rolny otrzymywał miesięcznie 4–5 talarów (piastrów).

Talar
Wydawałoby się, że to nie tak mało, bo piaster był srebrną monetą zawierającą 27,2 g czystego srebra. Z domieszkami ważył około 30 g. Przy obecnym kursie srebra to niewielka suma – około 70 centów za gram, czyli jakieś 19 dolarów za piastara. Ale przeliczać wartość piastara po srebrze to błąd – trzeba liczyć po złocie, bo stosunek srebra do złota był wtedy zupełnie inny niż dziś. Obecnie wynosi ok. 1:80, a w XVIII wieku około 1:15, w XVI wieku nawet 1:10.
Jeśli przeliczymy po złocie, piaster z końca XVII wieku odpowiada mniej więcej 2 gramom złota, czyli dziś około 110–120 dolarom. To już całkiem konkretna suma. Ale trzeba pamiętać, że każde takie przeliczanie jest bardzo umowne. W XVIII wieku nie można było kupić żarówki, smartfona ani pralki – po prostu ich nie było.
Z drugiej strony tkaniny w XVIII wieku były relatywnie droższe niż dziś, ale ubrania szyte z tych materiałów noszono znacznie dłużej. Na przykład kaftan z sukna mógł służyć właścicielowi przez kilka lat. Odzienie naprawiano, czyszczono, a w ostateczności rozpruwano, odwracano „na lewą stronę” i zszywano z powrotem – oczywiście trzeba było przenieść zapięcia i trochę się nagimnastykować, ale w ten sposób ubogi człowiek mógł nosić to samo ubranie przez 5, 7, a nawet 10 lat, jeśli obchodził się z nim ostrożnie.

Kaftany i inne męskie ubrania XVIII wieku
Aby zrozumieć, co oznaczała pensja robotnika 4–5 talarów miesięcznie, trzeba spojrzeć na ceny tkanin. Jeden metr sukna o szerokości około 1,5 m – nawet taniego, żołnierskiego – kosztował 0,7–1 piastara. Z miesięcznej pensji można było więc kupić materiał na jedną marynarkę i spodnie. Ale trzeba jeszcze coś jeść i gdzieś mieszkać, a w tych 4–5 piastrach wyżywienie i kwatera nie były uwzględnione. Jeśli robotnik miał wyżywienie i dach nad głową w naturze, jego pensja pieniężna była jeszcze niższa.
Czasami robotnik dostawał od właścicieli podarte ubrania jako część zapłaty. Oznacza to jednak, że nie mógł sobie pozwolić na więcej niż jeden nowy komplet odzieży rocznie. A jeśli chodził w nim codziennie i ciężko pracował, ubranie szybko się niszczyło i w rok zamieniało się w łachmany. Jednocześnie trzeba było kupić choćby najskromniejszą żywność.
Aby lepiej zrozumieć mechanizmy ekonomiczne, spójrzmy na ceny podstawowych produktów w Europie. Przede wszystkim chodzi o te towary, na których opierała się gospodarka karaibska – cukier, kawa, barwniki, częściowo tytoń oraz ryż.
W Amsterdamie na początku XVIII wieku za jeden piaster można było kupić 3–7 funtów kawy, czyli 1–2 kg, zależnie od jakości. Najdroższa była kawa arabska sprowadzana przez Turków, natomiast kawa z Karaibów uznawana była za gorszej jakości i kosztowała mniej. Piaster to było 1–2 kg kawy w Europie, podczas gdy na Karaibach ta sama ilość kawy była 10 razy tańsza. Wystarczyło tylko założyć plantację kawy i mieć odpowiednią liczbę niewolników do zbiorów.
Niewolnicy byli tani: afrykański niewolnik na Karaibach kosztował około 12 talarów (12 piastrów), czyli człowiek wart był tyle co 12–24 kg kawy na giełdzie w Amsterdamie. Oczywiście koszty pracy przy produkcji kawy były więc bardzo niskie.
Z kolei cukier surowy (w formie, w jakiej dostarczano go z Ameryki do Europy) można było kupić za jeden talar w ilości około 8 kg. Jeśli przeliczymy to na wartość niewolnika, okaże się, że 100 kg surowego cukru odpowiadało cenie jednego niewolnika. Cukier rafinowany kosztował 2,5–3 razy więcej.

Afrykańscy niewolnicy pracujący na plantacji cukru
Rafinacja cukru była procesem złożonym. Przepuszczano go przez filtr z mielonej, wypalonej kości, dzięki czemu cukier nabierał jasnej, żółtawej lub prawie białej barwy i pozbywał się zanieczyszczeń. Zwykle proces rafinacji odbywał się już w Europie i był dochodowym zajęciem, natomiast z Karaibów eksportowano głównie cukier surowy.
Jeśli chodzi o ryż, za jeden talar można było w Europie kupić około 15 kg ryżu, a na Karaibach znacznie więcej.
Spójrzmy na inne ceny. Butelka szampana w XVIII wieku kosztowała około 2/3 piastara, czyli za 2 piastary można było kupić 3 butelki szampana – był to bardzo drogi trunek. Z drugiej strony, małpa w Europie mogła kosztować 25 talarów, czyli dwa razy więcej niż niewolnik na Karaibach. To dobrze pokazuje relatywną wartość różnych „towarów”.
Parmezan, który tak lubił Bill Bones w „Wyspie skarbów”, kosztował około 2/3 piastara za kilogram, czyli mniej więcej tyle co butelka szampana. Na takie produkty mogli sobie pozwolić tylko bogaci. Zwykły ser holenderski był 3–4 razy tańszy.
Jeśli chodzi o broń, nie była ona szczególnie droga. Na przykład gołe ostrze szabli bez rękojeści i pochwy kosztowało około jednego talara, a było to ostrze całkiem dobrej jakości – nie jakaś legendarna stal damasceńska, ale wystarczająco solidna, by wyruszyć z nią na korsarstwo. Za rękojeść i pochwę trzeba było dopłacić jeszcze mniej więcej jednego piastara. Czyli gotowa szabla kosztowała w Europie około 2 piastrów. Na Karaibach zapewne trochę drożej – powiedzmy 3–4 piastary. Oznacza to, że szabla była tańsza niż nawet tani niewolnik.
Tu pojawia się pytanie: skoro mówimy o tym, jak zostać milionerem, jak można było wyrwać się z pozycji robotnika czy ucznia i zgromadzić kapitał początkowy? Oczywiście nie istniały wtedy żadne uniwersalne recepty (i ja też ci ich nie podam), ale można było spróbować pożyczyć pieniądze i zacząć handel. Problem polegał na tym, kto pożyczy cokolwiek obdartusowi?
Najpierw trzeba było zdobyć przyzwoite ubranie, potem przekonać jakiegoś zamożniejszego człowieka, aby udzielił pożyczki. Ludność Karaibów była nieliczna, a na każdej wyspie wszyscy mniej więcej się znali. Można było łatwo zebrać informacje o twojej osobie. Jeśli znajomi bogacza powiedzieliby, że jesteś „przybłędą z Europy, który jakimś trafem dorwał się do ładnych ubrań”, raczej nie dostałbyś żadnej pożyczki. Poza tym mało kto wierzył wtedy „na słowo”, oczekiwano więc jakiegoś zastawu.
Skąd wziąć ten cenny zastaw? Można było spróbować zostać wspólnikiem kupca, który wysyła towary z Karaibów do Europy. Jeśli dopisałoby ci szczęście i statek omijałyby sztormy i piraci, w ciągu kilku takich rejsów mógłbyś zgromadzić niezły kapitał, wynająć statek na własny rachunek, dalej oszczędzać, inwestować w biznes i z czasem zbudować własną niewielką jednostkę. Sensowne było zlecenie budowy w stoczni angielskiej lub holenderskiej – w XVII wieku raczej holenderskiej, bo Holandia była centrum budowy statków handlowych – szybko i tanio. W Anglii budowano wolniej i drożej. Można było zamówić na przykład dwumasztową brygantynę lub bryga i już na własnym statku prowadzić handel na Karaibach.

Dwumasztowy bryg
Przypomnę, że handel między Europą a Karaibami odbywał się zwykle w formie tzw. „trójkąta”. Statek z Europy płynął do Afryki Północnej lub Zachodniej, gdzie brał na pokład ładunek niewolników, sprzedając tamtejszym plemionom proch, muszkiety, broń białą i sztaby żelaza. Afrkańskie plemiona nadbrzeżne były dobrze uzbrojone i doskonale wiedziały, ile warte są towary europejskie; polowały na innych Afrykanów w głębi kontynentu i sprzedawały ich Europejczykom jako niewolników. Słynne „szklane koraliki” były tylko drobną częścią handlu.
Z niewolnikami na pokładzie statek płynął na Karaiby, gdzie sprzedawano ludzi i za uzyskane pieniądze kupowano cukier, kawę, barwniki, ryż, tytoń, by następnie zawieźć je do Europy.
Wśród tych towarów najbardziej wartościowy był tytoń. Funt tytoniu (różnie ważący w zależności od kraju – 400–500 g) mógł kosztować 1–1,5 talara. W znanej anegdocie o Arabie Piotra Wielkiego mówi się, że car „kupił go za funt tytoniu” – i jest to całkiem realistyczne. Jeśli niewolnik na Karaibach kosztował 12 piastrów, a funt tytoniu 1–1,5 piastara, to za kilka funtów tytoniu można było kupić chłopca, który jeszcze nie nadawał się do pracy. Jego wartość była niższa – zanim dorośnie, może umrzeć. Palenie tytoniu było więc drogim nałogiem, prawdopodobnie droższym niż dziś.
Rozpowszechnienie palenia wynikało właśnie z tego, że nałóg ten pozwalał pokazać innym, iż stać cię na „puszczanie pieniędzy z dymem” dosłownie. Funt tytoniu kosztował tyle co ostrze szabli albo butelka szampana. Funt tytoniu starczał na około 800–1000 papierosów, czyli na mniej więcej miesiąc intensywnego palenia – choć wówczas częściej używano fajki, która zużywała więcej tytoniu. Prawdziwy, dobrej jakości tytoń był towarem luksusowym, bez domieszek.
W Europie fałszowano tytoń, dodając do niego rozmaite zioła, by obniżyć koszty. W Holandii powstał zwyczaj dodawania do tytoniu konopi, więc holenderscy palacze XVII wieku palili w istocie coś w rodzaju lekkiego narkotyku i wprowadzali się w stan odurzenia – co dobrze widać na holenderskich obrazach rodzajowych, gdzie pijący i palacze są wyraźnie „w stanie wskazującym”.
W tej samej Holandii istniał też zwyczaj dolewania wódki do piwa. Palenie czystego, dobrego tytoniu było więc naprawdę luksusem. Oprócz palenia istniał jeszcze tabak – wciągany nosem sproszkowany tytoń, uważany za szlachetny zwyczaj. Tabakę zażywali nawet monarchowie – na przykład Catherine II. Brała tabakę lewą ręką, aby prawa, którą podawała do pocałunku dworzanom, nie pachniała tytoniem. Palenie było za to zwyczajem męskim; damy paliły, jeśli już, to po kryjomu. Damom wolno było wciągać tabakę.
Jeśli udało ci się trochę wzbogacić na handlu, mogłeś kupić plantację na Karaibach, nabyć niewolników i rozpocząć produkcję cukru, kawy, ryżu, tytoniu czy barwników. W ten sposób można było stać się bardzo zamożnym człowiekiem. Ale słowo „milioner” w ówczesnym sensie było jednak przesadą – zbierać rzeczywisty milion w ówczesnej walucie było niemal niemożliwe, bo milion piastrów to kolosalna suma.
Dla porównania: roczny budżet tak rozwiniętego państwa jak Wielka Brytania czy Francja na początku XVIII wieku wynosił 35–40 milionów talarów. Milion talarów w rękach prywatnej osoby praktycznie nie występował. Natomiast mając 100 tysięcy piastrów, byłbyś niezwykle bogatym człowiekiem jak na ówczesne standardy.
Pojawiał się wtedy kolejny problem: co zrobić z tym bogactwem? W Wielkiej Brytanii można już było po prostu być bogatym kupcem, bo granice stanowe były tam w dużej mierze rozluźnione.
We Francji, jeśli zgromadziłeś wielki majątek, musiałeś zainwestować go w tytuł. Trzeba było uzyskać szlachectwo lub wręcz kupić tytuł, aby zalegalizować swój status bogacza. Sam „bogaty kupiec” jako mieszczanin był obiektem kpin – przypomnijmy Molière’a i jego „Mieszczanina szlachcicem”. Tylko szlachcic, najlepiej z tytułem, miał „prawo” do naprawdę wystawnego życia. Istniały jednak możliwości, by taki tytuł zdobyć.
We Włoszech już w XVII wieku handel tytułami był czymś powszechnym. Można było przekazać odpowiednią sumę ludziom z otoczenia papieża i otrzymać tytuł. Można też było kupić tytuł od szlachcica, który miał kłopoty finansowe – uważano to za normalną, legalną transakcję.
We Francji było to trudniejsze, bo państwo było bardziej scentralizowane i uporządkowane. Trzeba było dotrzeć z łapówką do królewskiego otoczenia, ale jeśli miało się pieniądze, nie było to niewykonalne. Oczywiście „prawdziwa arystokracja” zawsze wiedziała, że twój tytuł został kupiony i że nie masz żadnych wielkich przodków, ale mimo to tytuł pozwalał zalegalizować majątek i żyć wystawnie w Paryżu czy prowincji.
W Hiszpanii sprawa była trudniejsza: było mniej możliwości biznesowych, a porządek w koloniach hiszpańskich był surowszy. Szybko można się było wzbogacić zwłaszcza tam, gdzie podatki były niskie lub źle ściągane, a tam gdzie system fiskalny działał sprawnie, było to trudne. W hiszpańskich koloniach było więc mniej „nagłych fortun”. Mimo to niektórzy potrafili się wzbogacić, zwłaszcza jeśli mieli jakiś kapitał początkowy – w pieniądzu lub w umiejętnościach. Już sama umiejętność czytania i pisania dawała szansę zostać pomocnikiem zarządcy, potem zarządcą plantacji, co wznosiło człowieka wyżej na drabinie społecznej. Brak umiejętności czytania i pisania oraz brak fachu spychały natomiast na sam dół.

Niewola i poddaństwo w Europie Wschodniej
Trzeba jednak dodać, że zupełnie na samym dole byli chłopi, którzy w większości krajów europejskich pozostawali zależni od panów feudalnych i właścicieli ziemskich. Nawet tam, gdzie formalnie nie było pańszczyzny, zależność chłopów od panów była bardzo silna – przede wszystkim w sferze sądowniczej, bo władza sądownicza należała do feudałów. Istniały też różne formy zależności gruntowej, więc chłop francuski czy hiszpański nie mógł po prostu spakować się i wypłynąć na Karaiby. Nikt nie wypuściłby go z wioski, w której się urodził i w której miał umrzeć. Aby się wyrwać, trzeba było uciec, łamiąc więzy prawne, co dodatkowo komplikowało sprawę.
Oczywiście zawsze byli awanturnicy i szczęściarze, którym udawało się zrobić majątek. Ale były to bardzo rzadkie przypadki. Większość ludzi, którym udało się dotrzeć na Karaiby, spędzała życie jako rzemieślnicy, zwykli marynarze, drobni nadzorcy na plantacjach. W najlepszym razie ktoś zostawał zarządcą dużej plantacji. Przebić się na poziom „milionera” było wtedy niezwykle trudno.
Mamy nadzieję, że ten artykuł okazał się dla ciebie ciekawy i pomocny!
Poznaj bliżej projekt Corsairs Legacy – Historical Pirate RPG Simulator i dodaj go do listy życzeń na stronie gry na Steamie.








