Główny Gry Corsairs Legacy Corsairs Legacy: Naval Mission Aktualności Wspólnota Łączność
Игра Corsairs Legacy
pl
pl
de
en
es
fr
ja
ko
pt
ru
tr
ua
zh
Master and Commander: The Far Side of the World – świadome oszustwo scenarzystów. Kirill Nazarenko
Master and Commander: The Far Side of the World – świadome oszustwo scenarzystów. Kirill Nazarenko

Czytasz materiał przygotowany podczas prac nad symulatorem życia pirata Corsairs Legacy autorstwa studia Mauris, którego celem jest popularyzacja tematyki morskiej w ogóle oraz gier o piratach w szczególności. Aktualności dotyczące projektu możesz śledzić na naszej stronie internetowej, kanale YouTube oraz w Telegramie.

W tym artykule Kirill Nazarenko analizuje film Master and Commander: The Far Side of the World.

Witaj! Dzisiejszy materiał będzie poświęcony analizie bardzo dobrego filmu „Master and Commander: The Far Side of the World”.

Forma mojego wystąpienia zakłada oczywiście krytykę – wskażę kilka elementów, które zwróciły moją uwagę od nie najlepszej strony, ale ogólnie rzecz biorąc, film Master and Commander jest bardzo dobry.

Warto zaznaczyć, że nie znam innego filmu, który byłby poświęcony flocie żaglowej i tak dobrze oddawał jej realia jak Master and Commander.

Rzeczywiście, sam okręt wydaje się bardzo realistyczny, a niektóre drobne detale to po prostu autentyczne elementy z końca XVIII i początku XIX wieku.

Master and Commander: The Far Side of the World – świadome oszustwo scenarzystów. Kirill Nazarenko

Film „Master and Commander”: podpora na okręcie w formie kolumny

W kadrze co jakiś czas pojawia się kolumna podpierająca strop, stojąca wewnątrz pomieszczenia. Wygląda jak okrągła kolumna z małym kapitelem – dokładnie tak w rzeczywistości wyglądały podpory na okrętach końca XVIII i początku XIX wieku, pełniąc nie tylko funkcję techniczną, lecz także estetyczną. Co prawda w filmie Master and Commander kolumna ta jest raczej metalowa, co jest typowe dla połowy XIX wieku, ale mimo to mówimy o okrętach żaglowych i nawet w takich drobiazgach autorzy filmu okazali się dość dokładni.

Jeśli mówimy o stronie technicznej, to fabuła w Master and Commander opiera się na bitwie dwóch fregat, co było typowe nie tyle dla wojen napoleońskich, ile dla drugiej wojny o niepodległość (1812–1815), kiedy Stany Zjednoczone i Wielka Brytania po raz drugi i ostatni zderzyły się na polu bitwy. Podczas tej wojny amerykańskie fregaty odegrały ogromną rolę – był to przypadek wyjątkowy.

Trzeba zrozumieć, że amerykańskie fregaty były w porównaniu z brytyjskimi, francuskimi czy rosyjskimi wręcz „pałacami”. Kiedy Amerykanie w 1794 roku zdecydowali się odtworzyć swoją flotę i stworzyli marynarkę, która istnieje nieprzerwanie do dziś, postanowili nie budować okrętów liniowych. Rozumieli, że nie będą w stanie zbudować tylu okrętów liniowych co Wielka Brytania i zawsze pozostaną słabsi. W przypadku przyszłej wojny stawiali raczej na walkę na liniach komunikacyjnych i przechwytywanie wrogich statków handlowych. Do tego zadania potrzebne były bardzo silne okręty klasy fregaty.

Tak narodziła się amerykańska fregata, która pierwotnie była jednostką 44-działową, a później 50-, a nawet 60-działową. Były one bardzo długie i miały długą burtę baterii, na której można było umieścić wiele dział.

Master and Commander: The Far Side of the World – świadome zafałszowanie scenariusza. Kirill Nazarenko

Master and Commander. Amerykańska fregata XVIII wieku

Jednocześnie Amerykanie nie budowali wielu fregat, więc jakość wykonania była najwyższa. Przypomnę, że fregata „Constitution” do dziś utrzymuje się na wodzie. To unikalny przypadek w praktyce światowej, aby drew­niany okręt pozostawał na wodzie ponad 200 lat, nawet jeśli był wielokrotnie remontowany.

Do budowy kadłuba używano dębu, poddanego specjalnej obróbce. Amerykanie mieli dużo lasów i nie budowali aż tylu okrętów wojennych, mogli więc bardzo starannie dobierać drewno. W rezultacie amerykańskie fregaty okazały się niezwykle mocne, dlatego we wszystkich pojedynkach jeden na jednego z fregatami brytyjskimi podczas drugiej wojny o niepodległość to właśnie fregaty amerykańskie wychodziły zwycięsko.

Był to poważny policzek dla Brytyjczyków, przyzwyczajonych, że w pojedynkach jeden na jednego pokonują Francuzów. Ale nic w tym dziwnego, bo Anglia miała zupełnie inne zadanie. Anglia musiała budować ogromną liczbę fregat, które podczas wojen napoleońskich osłaniałyby potężną żeglugę handlową Wielkiej Brytanii przed francuskimi korsarzami. Do tego celu trzeba było budować stosunkowo małe, słabsze fregaty, uzbrojone w 20–30 dział, a czasem nawet nie fregaty, lecz slupy lub korwety – były to trzymasztowe statki bez zamkniętego pokładu artyleryjskiego, z działami ustawionymi na jednym, otwartym pokładzie. Slup lub korweta mogły mieć 20–24 działa.

W filmie pokazany jest jednak właśnie angielski okręt typu fregata Master and Commander film.

Master and Commander: The Far Side of the World – świadome zafałszowanie scenariusza. Kirill Nazarenko

Film „Master and Commander”: angielska fregata

Wygląda na to, że niesie około 30 dział, prawdopodobnie 18-funtowych. Ale oczywiste jest, że 30-działowa fregata uzbrojona w 18-funtowe działa miałaby niewielkie szanse w walce z amerykańską fregatą 44-działową, która na zamkniętym pokładzie miała działa 24-funtowe, a na górnym pokładzie 24-funtowe karonady. Tego typu fregata stała się później klasycznym rozwiązaniem i w latach 40. XIX wieku wielu zaczęło je budować. W tym czasie Amerykanie stawiali już fregaty 60-działowe.

Dlatego w prawdziwej bitwie między fregatą angielską a amerykańską ta pierwsza praktycznie nie miałaby szans, nawet biorąc pod uwagę doskonałe wyszkolenie i ogromne doświadczenie bojowe angielskich marynarzy, którego Amerykanie nie posiadali. Ale film nie byłby filmem, gdyby główny bohater przegrał. Dlatego akcję w Master and Commander przeniesiono na wojnę z Francuzami, tak aby anglojęzyczna widownia nie podzieliła się sympatiami podczas seansu i wszyscy kibicowali protagonistom. A jak to w kinie bywa – główny bohater musiał zostać zwycięzcą.

Przy tym kwestia parametrów technicznych francuskiej fregaty, z którą trzeba walczyć, pozostaje w zawieszeniu. Mówi się, że to jednostka 44-działowa, której burty wykonano z dębu bagiennego i mają grubość dwóch stóp.

Następnie Master and Commander kapitanowi brytyjskiego okrętu przynoszą model wykonany przez marynarzy, przedstawiający obrys tego francuskiego statku, ponieważ jeden z marynarzy widział go w stoczni w Bostonie, gdzie był budowany.

Master and Commander: The Far Side of the World – świadome zafałszowanie scenariusza. Kirill Nazarenko

Film „Master and Commander”: marynarze pokazują kapitanowi model francuskiego okrętu

Tu pojawia się zabawny moment – ekipa filmowa trochę się zapędziła. Uwierzyłbym, gdyby marynarze wyrzeźbili sylwetkę okrętu z drewnianego klocka, czyli wzięli belkę i nożem nadali jej odpowiedni kształt. Już taki model przekazałby kapitanowi pewne informacje.

Tymczasem w kadrze widzimy model Admiralicji, który w XVII, XVIII i na początku XIX wieku wykonywano przy budowie każdego okrętu, zwłaszcza wojennego, ponieważ cieśle nie posługiwali się rysunkami. Mistrzowie okrętowi potrafili czytać plany, natomiast cieśli trzeba było wytłumaczyć, co i gdzie przybić i przykręcić, więc powstawał model Admiralicji. Dokładnie powtarzał szkielet kadłuba, zwykle bez poszycia albo z poszyciem tylko po jednej stronie, aby można było zobaczyć strukturę wewnętrzną. Najważniejsza w takim modelu była siatka wręg i belek podpierających pokłady oraz poziome lub ukośne wzmocnienia między wręgami – to dla ich rozmieszczenia tworzono te modele.

Oczywiste jest, że marynarz, który kiedyś widział budowaną fregatę w Bostonie, nie pracował na tej budowie, a po dłuższym czasie nie byłby w stanie opisać konstrukcji tak szczegółowo, aby kolega mógł odtworzyć ją w formie modelu Admiralicji – to nierealne. To po prostu fantazja. Co więcej, konkretne położenie belek mało interesowałoby kapitana, który ma walczyć z okrętem przedstawionym na modelu.

Żeby podkreślić nowoczesność konstrukcji, pokazałbym raczej okrągłą rufę. W górnej części rufy znajdowała się kajuta dowódcy, widoczna na zewnątrz jako rząd okien z podziałami, odróżniających się od dalej położonych furt działowych. Ta część okrętu miała najczęściej kształt trapezu z wyraźnie zaznaczonymi narożnikami.

Poniżej zaczynał się wyłom rufowy, który przechodził w achtersztakę, czyli płaską grodź zamykającą kadłub. Następnie achtersztaka łączyła się ze stępką rufową. Był to słaby punkt okrętu, bardziej z punktu widzenia własności nautycznych niż bojowych, ponieważ achtersztaka, łącząca się z burtami pod kątem, nie była zbyt wytrzymała.

Master and Commander: The Far Side of the World – świadome zafałszowanie scenariusza. Kirill Nazarenko

Film „Master and Commander”: rufa okrętu

Dlatego pod koniec XVIII i na początku XIX wieku wpadli na pomysł, aby tę część rufy zaokrąglić. U góry, tam gdzie znajdowała się kajuta, rufa nadal była prostokątna, ale mniej więcej na wysokości górnej części steru zaczynano ją zaokrąglać. Dawało to pewne korzyści zarówno pod względem oporu wody, jak i wytrzymałości kadłuba. Okrągła rufa była więc modnym rozwiązaniem na początku XIX wieku i można ją było tutaj pokazać.

Jeśli chodzi o ostre linie kadłuba w filmie „Master and Commander: The Far Side of the World”, jest ich zdecydowanie zbyt wiele. Wynika to z faktu, że w drugiej połowie XIX wieku pojawiły się tzw. linie kliprowe, czyli bardzo ostre kształty dziobu, szeroko stosowane na kliprach.

Jeśli spojrzymy na współczesne żaglowce, które wciąż pływają po morzach, zobaczymy bardzo ostre kontury i wydłużony dziób – ale to już architektura okrętowa drugiej połowy XIX wieku. W pierwszej połowie XIX wieku nikt nie wątpił, że dziób statku powinien być zaokrąglony, ponieważ nie może się on wgryzać w falę – to bardzo ważne.

Okręt o ostrych liniach dziobu ma tendencję do nurkowania w falę, gdy płynie pod falę lub gdy fala go dogania. To bardzo niebezpieczne, bo w takiej sytuacji przebywanie na pokładzie staje się praktycznie niemożliwe. Niektóre współczesne statki z turbinami parowymi mogą sobie na to pozwolić, ponieważ po pierwsze są duże, a po drugie podczas sztormu można ukryć się we wnętrzu.

Na okręcie żaglowym możliwość w miarę komfortowej pracy na pokładzie była warunkiem jego funkcjonowania. Nie można było dopuścić, aby fale swobodnie zalewały pokład, bo pracowało tam bardzo wielu ludzi. Charakterystyczny, lekko „tępy” dziób sprawiał, że okręt dobrze wspinał się na falę. Ostre kontury częściej były więc minusem niż plusem.

Powtórzę raz jeszcze: praktycznie niemożliwe jest wykonanie takiego modelu Admiralicji na podstawie samego opisu. Najpewniej scenarzyści trochę przesadzili, bo w tekście pada, że marynarz wyrzeźbił model – w takim razie powinna to być po prostu drewniana bryła, a nie tak filigranowa robota.

I oczywiście szklanka rumu to za mało za taką pracę, bo jedna osoba musiałaby dłubać przy tym modelu co najmniej dwa tygodnie. Do tego dochodzą wachty, praca przy żaglach, sen. Dałbym temu marynarzowi przynajmniej kilka gwinei.

Przypomnę, że gwinea to angielska złota moneta warta 21 szylingów w tamtej epoce, czyli o szyling więcej niż funt szterling.

Master and Commander: The Far Side of the World – złota moneta gwinea z filmu

Film „Master and Commander”: angielska złota gwinea

Biorąc pod uwagę, że wykwalifikowany angielski marynarz we flocie wojennej otrzymywał około 10 funtów rocznie, uważam, że taka praca była warta przynajmniej kilku funtów. A tymczasem intendent okrętowy mówi, że da jeszcze wino zamiast rumu – niezbyt to przekonujące.

Przejdźmy teraz do sceny sztormu w filmie „Master and Commander”. Jest pokazana całkiem nieźle. Jedyna rzecz, co do której mam wątpliwości, to sposób noszenia odzieży.

Oczywiście marynarze chodzili rozchełstani i dość potargani – tak było przyjęte. Ale podczas sztormu, któremu towarzyszy deszcz i silny wiatr, każdy człowiek instynktownie chce się zapiąć i jakoś osłonić ciało. Tymczasem tutaj zarówno marynarze, jak i oficerowie, w dobrej i złej pogodzie, chodzą tak samo rozpięci.

Dochodzi jeszcze charakterystyczna maniera współczesnego kina: główny bohater koniecznie bez nakrycia głowy. To kompletna bzdura. Marynarze prawie zawsze mieli coś na głowie, a już na pewno w złą pogodę.

Master and Commander: The Far Side of the World – główny bohater na pokładzie

Film „Master and Commander”: główny bohater

Aby pokazać cały humanizm bohaterów i tragedię sytuacji w filmie „Master and Commander”, twórcy nieco przeciągnęli scenę z odcinaniem olinowania. Nie do końca zresztą wiadomo, co dokładnie odpadło od okrętu – najwyraźniej złamał się topmaszt, czyli górna część masztu wraz z rejęm i żaglem i poleciała za burtę. Oczywiście całość pozostała połączona z okrętem linami, więc było jasne, że trzeba je przeciąć, bo powstała sytuacja „pływającej kotwicy”.

Ten zabieg stosowano także świadomie przy manewrowaniu statkiem w określonych warunkach. Jeśli podczas sztormu trzeba było zmniejszyć prędkość, wyrzucano za burtę pływającą kotwicę. Sporządzano ją z kilku zapasowych topmasztów i rei, połączonych w kształt trójkąta, czasem przywiązywano do niej także zapasowe żagle. Ten „zestaw” holowano za okrętem, co tworzyło duży opór i zmniejszało prędkość jednostki.

W określonych warunkach było to potrzebne. Ale taka przypadkowa „pływająca kotwica”, jak w filmie „Master and Commander”, była bardzo niebezpieczna. Nie dlatego, że okręt miałby się przewrócić (to mogłoby się zdarzyć przy całkowitym złamaniu masztu), ale dlatego, że „kotwica” zaczynała przeszkadzać w ruchu okrętu.

W czasie sztormu były dwa sposoby prowadzenia jednostki. Albo okręt kładł się w dryf, przy czym część żagli ustawiano jak przy normalnym kursie, a część tak, by wiatr naciskał na nie z przeciwnej strony, dzięki czemu okręt nie przesuwał się zbyt szybko z wiatrem. Pomagało to utrzymać pozycję. Czasem dodawano jeszcze pływającą kotwicę, by jeszcze bardziej zmniejszyć dryf. Jednocześnie okręt był wtedy bardziej obciążony – uderzenia fal, silny wiatr w działające takielunek i omasztowanie sprawiały, że przy bardzo silnym sztormie dryf był niemożliwy. Wówczas można było postawić tylko niewielką część żagli albo specjalne sztormowe i poruszać się w jakimś kierunku.

Najbezpieczniej z punktu widzenia wiatru było jednak płynąć z wiatrem. Oczywiście prędkość była wtedy bardzo duża i okręt mógł się znaleźć zupełnie nie tam, gdzie trzeba. Dlatego czasem w czasie sztormu wybierano inne kursy. W każdym razie zwisający za burtą topmaszt z rejęm i żaglem nie poprawiał sytuacji okrętu, więc trzeba go było odciąć.

Los marynarza, który w czasie sztormu wypadł za burtę lub poleciał z jakimś elementem takielunku, był przesądzony – praktycznie nie dało się go uratować. Każdy marynarz floty żaglowej rozumiał, że trzeba ratować resztę okrętu.

Master and Commander: The Far Side of the World – marynarz opłakujący zmarłego

Film „Master and Commander”: marynarz opłakuje zmarłego

Nie jest też do końca jasne, dokąd ma płynąć człowiek, który spadł do wody. Krzyczą do niego, żeby dopłynął tu czy tam, ale to zupełnie nierealne, ponieważ upadek z wysokości 10–20 metrów z uderzeniem o wodę w większości przypadków kończył się natychmiastową utratą przytomności i człowiek po prostu szedł na dno. Oczywiście w kinie, aby widz mógł się wzruszyć, trzeba tę scenę trochę przedłużyć – wszyscy muszą omówić moment śmierci marynarza.

Nie twierdzę, że ludzie XVIII wieku byli zupełnie obojętni na śmierć towarzysza. Oczywiście nie. Ale w tej sytuacji wszystko było dla wszystkich jasne i żal oraz rozmowy o śmierci kolegi mogły pojawić się dopiero po zakończeniu sztormu. Zresztą podczas sztormu każdy miał zbyt wiele obowiązków, by jeszcze roztrząsać czyjąś śmierć. Scenę z dzieleniem jego rzeczy można było pokazać nieco później, by podkreślić, że marynarze faktycznie go opłakują.

Można też było pokazać scenę dziedziczenia po zmarłym na morzu. Istniał zwyczaj, że jeśli marynarz nie miał bliskiej rodziny, jego majątek przejmowali najbliżsi przyjaciele. Można też było pokazać kogoś, kto chce zatrzymać te rzeczy, by przekazać je żonie lub matce zmarłego – to był całkiem naturalny motyw. W ten sposób można by pokazać, jak marynarze odnosili się do pamięci o zmarłych.

Master and Commander: The Far Side of the World – załoga oddaje cześć zmarłemu

Film „Master and Commander”: załoga okrętu oddaje cześć zmarłemu

Na koniec przejdźmy do sceny bitwy w filmie „Master and Commander”. Zacznijmy od pomysłu kapitana, by strzelać w maszty francuskiego okrętu.

W bitwie morskiej ma to sens, ale po pierwsze – nie z takiej odległości. Walka jest pokazana praktycznie na dystans pistoletowy, a wtedy należało już celować w kadłub i pokład, a nie w maszty.

Z drugiej strony sam zabieg jest jak najbardziej poprawny i możliwe, że autorzy Master and Commander chcieli nawiązać do tego momentu. Strzelanie w olinowanie i maszty uważano za charakterystyczną taktykę Francuzów. To długa historia, związana z teoretycznymi pracami francuskich oficerów marynarki w XVIII wieku, którzy rozwijali taktykę pozwalającą przynajmniej doprowadzać bitwy z Anglikami do remisu.

Ale do tego zupełnie nie trzeba było zdejmować kół z lawet dział. Istniała całkowicie rutynowa metoda. Każda morska laweta pozwalała podnieść lufę działa o 10–15 stopni – to bardzo duży kąt podniesienia. Przy dystansie 100 metrów podniesienie lufy o 15 stopni pozwalało wyrzucić kulę na wysokość prawie 10 metrów. Już w ten sposób dało się trafić w maszt.

Jeśli chciano jeszcze bardziej podnieść lufę, można było podłożyć kliny pod przednie koła lawety. To było wykonalne, bo podobne kliny wkładano pod tylne koła, gdy działo zabezpieczano na czas sztormu. Lufę mocowano tak, aby opierała się o wewnętrzną stronę klapy furty działowej, a pod koła wbijano kliny. Działo przy odrzucie nie wyjeżdżało z klinów, bo z burt wychodziły brasy – liny z blokami, którymi przyciągano działo do furty, i ich opór wystarczał, by działo nie odskakiwało.

Master and Commander: The Far Side of the World – działa okrętowe

Film „Master and Commander”: działa na pokładzie

Po strzale szoty były luzowane, co powodowało, że działo gwałtownie cofało się do tyłu. Liny biegnące przez bloki nieco hamowały odrzut, a następnie działo zatrzymywało się, gdy kończyła się długość „spodni”, czyli liny zamocowanej dwoma końcami do burt, której środkowa część przechodziła za tyłem lawety lub przez specjalny otwór w lawecie. W ten sposób można było bezpiecznie przeładować działo.

Usunięcie kół z lawety było fatalnym pomysłem nie dlatego, że nie dało się przeładować działa, ale dlatego, że przy odrzucie działo i tak „pofrunęłoby” po pokładzie i straszliwie by go zniszczyło. Nawet drewniane koła bardzo niszczyły pokład. Ponieważ marynarze chodzili boso, ilość drzazg w nogach mogła być ogromna już przy zwykłym strzelaniu.

A jeśli zdjąć tylne koła, pokład dosłownie stanąłby dęba. Pokład nie był idealnie równy, deski układano wzdłuż okrętu, a nie w poprzek, więc działo musiało cofać się w poprzek desek. Wystarczyłoby, żeby jedna deska lekko wystawała, żeby pojawiło się realne ryzyko przewrócenia lawety. Jestem więc więcej niż pewien, że nikt nigdy nie zdejmował kół z dział okrętowych.

Warto przy okazji zauważyć, że w filmie „Master and Commander” dobrze pokazano, że angielskie działa wyposażone są w zamki skałkowe, jak muszkiety – strzał pada nie dlatego, że podsuwa się gorejący lont, lecz dlatego, że marynarz pociąga za sznur, krzemień uderza w krzesiwo, iskry zapalają proch na panewce, a ogień przechodzi do wnętrza lufy i następuje wystrzał.

To w ogóle angielski wynalazek i na początku XIX wieku działa na wszystkich okrętach Royal Navy miały już zamki skałkowe. System ten miał swoje wady, bo zamek skałkowy nie dawał 100% pewności odpalenia i zdarzały się niewypały, dodatkowo cierpiał z powodu wilgoci. Jednak pod względem szybkostrzelności i bezpieczeństwa był ogromnym krokiem naprzód.

Master and Commander: The Far Side of the World – scena abordażu

Film „Master and Commander”: scena abordażu

Następnie w filmie „Master and Commander” pojawia się scena abordażu, w której kapitan z dwoma pistoletami, niczym kowboj z rewolwerami, przechadza się po pokładzie i odwraca w różne strony.

Trzeba pamiętać, że przed wprowadzeniem zamka kapiszonowego broń skałkowa nie zapewniała stuprocentowej niezawodności. Zamek kapiszonowy pojawił się w broni myśliwskiej w latach 20. XIX wieku, a w broni wojskowej – dopiero w latach 40., kiedy nauczyli się produkować piorunian rtęci i pakować go w małe miedziane kapiszony. Po uderzeniu kurka powstawał płomień zapalający ładunek prochowy. Takie kapiszony dawały niemal 100% pewności odpalenia, w przeciwieństwie do zamków skałkowych.

Istnieją statystyki: angielskie zamki były bardzo dobrej jakości i drogie – podczas wojen napoleońskich dawały niewypał raz na 50–60 strzałów, natomiast francuskie – raz na 15–20. Oznacza to, że przynajmniej raz na 15–20 strzałów muszkiet czy pistolet nie odpalał.

Jeżeli dodatkowo potrząsać bronią, nosić ją na pasie, gwałtownie chwytać, szanse na niewypał rosły, bo podczas zwisania z pasa proch mógł osypać się z panewki, mógł zawilgnąć, a nawet kula mogła po prostu wylecieć z lufy. Dlatego chodzenie z dwoma pistoletami, jak robi to kapitan, było ryzykowne.

Zasadniczo ludzie XVIII – początku XIX wieku brali do prawej ręki broń białą – szablę, pałasz czy kordelas – a pistolet trzymali w lewej. Jeśli pistolet zawiedzie, broń sieczna zawsze działa.

Co ciekawe, oficerowie większości armii europejskich w czasie wojen napoleońskich nie używali w ogóle pistoletów, szczególnie ci, którzy walczyli pieszo – oficerowie niższych szczebli, dowódcy kompanii. Uważali, że nie ma sensu dźwigać pistoletu, bo wystarczy szabla lub pałasz. Strzelać i dźgać mieli żołnierze, a oficer powinien dowodzić, a do samoobrony broń biała w zupełności wystarczała.

Tylko w armii austriackiej oficerowie mieli obowiązek nosić pistolet w walce, nawet pieszo. W kawalerii oczywiście zawsze były przy siodle dwa pistolety, ale ten ciężar niósł koń, a nie jeździec. W bitwie morskiej broń abordażowa to zwykle broń biała plus pistolet jako uzbrojenie dodatkowe.

Podczas abordażu nasi bohaterowie w filmie niczym Tarzan przeskakują na linach na pokład wrogiego okrętu. Co prawda dzieje się to raz czy dwa i na niewielką odległość. Oczywiście spryt Francuzów, którzy najpierw wszyscy się chowają, a gdy Brytyjczycy wdrapują się na pokład pokryty trupami, nagle wyskakują i atakują, wygląda bardzo efektownie. Jako zabieg dramaturgiczny świetne – ale w prawdziwej walce nierealne.

Master and Commander: The Far Side of the World – strzelec na maszcie

Film „Master and Commander”: strzelec na maszcie

Zaskoczyło mnie, że marines w filmie „Master and Commander” pełnią rolę strzelców na masztach. W rzeczywistości piechota morska rzadko wspinała się na maszty.

Nie wszyscy marynarze w ogóle wchodzili na maszty – robiło to około 10% załogi okrętu wojennego. Jeśli liczyć tylko marynarzy, 20–25% z nich musiało pracować na wysokości. Wybierano ludzi, którzy potrafili strzelać, uzbrajano ich w broń gwintowaną – długolufowe strzelby zwane filibustierami. Miały lufy długości do półtora metra i zapewniały większą celność.

To właśnie ci ludzie strzelali z góry, natomiast żołnierze korpusu marines zwyczajnie mogli nie dać rady wejść tak wysoko, a co dopiero strzelać z kołyszącego się topu. Do tego trzeba było mieć konkretne obycie, to na pewno nie mógł być żołnierz, który całe życie strzelał tylko w szyku.

Żołnierze w filmie „Master and Commander” musieli przede wszystkim strzelać szybko, a celność była co najwyżej miłym dodatkiem. Nie wspominając już o mundurach – w filmie żołnierze są pokazani słusznie: zapięci, dość schludni. Tak wyglądali. Z tym że w realnych bitwach Royal Navy żołnierze często nosili ubrania marynarskie, bo były wygodniejsze. Na przykład w Rosji żołnierze Korpusu Morskiego mieli oficjalnie elementy munduru marynarskiego do noszenia poza walką. W bitwie oczywiście musieli wyglądać nienagannie.

Warto dodać, że oficerowie marynarki również wyglądali w bitwie całkiem schludnie – przynajmniej zakładali świeżą, białą koszulę i zapinali ją. A w filmie przypominają raczej uliczny gang. W codziennym życiu na okręcie taki wygląd był normalny – nie było gdzie prać i się myć – ale w boju oficer powinien wyglądać elegancko. Zresztą midszypmeni wyglądają całkiem szykownie – widać, że ci młodzi ludzie przygotowali się do bitwy, podczas gdy kapitan, jak był rozczochrany, tak pozostał.

Master and Commander: The Far Side of the World – kapitan okrętu

Film „Master and Commander”: kapitan okrętu

Pojawia się też rażący błąd w filmie „Master and Commander” – być może wynikający z tłumaczenia – Francuzi krzyczą „Stop!”. Tymczasem żaglowiec nie mógł po prostu stanąć. Poprawna komenda brzmiałaby „w dryf!” albo „zabrać żagle!”.

Na zakończenie, żeby pochwalić film „Master and Commander”, powiem, że scena przygotowań do bitwy jest znakomita. Kiedy marynarze odkuwają rdzę z kul armatnich, gdy pada komenda „założyć nowe krzemienie do pistoletów i dział” – to wygląda świetnie i tak właśnie to wyglądało w rzeczywistości.

Trzeba powiedzieć, że kule armatnie w XVIII–XIX wieku wyglądały dość niechlujnie, bo przechowywano je w ładowni, często leżały w wodzie i były silnie zardzewiałe. W regulaminach ładowania i strzelania była nawet specjalna komenda mówiąca, że przed każdym strzałem trzeba uderzyć kulą o krawędź lufy. Najwyraźniej chodziło o strząśnięcie rdzy, kurzu i brudu z kuli, by nie wciągać tego wszystkiego do lufy.

Oczywiście przed bitwą dobrze było posegregować wszystkie kule i oczyścić je z rdzy lub starej farby.

Master and Commander: The Far Side of the World – marynarze czyszczą kule armatnie

Film „Master and Commander”: marynarze odkuwają rdzę z kul

Sam krzemień trzeba było osadzić bardzo starannie. Przypomnę, że nie wkładano go byle jak – każdy kamień krzemienny wcześniej obrabiano, nadawano mu specjalny kształt ząbków, konieczny do prawidłowego działania zamka.

Każdy żołnierz w torbie ładunkowej musiał mieć 2–3 zapasowe krzemienie. Istniały też różne ich gatunki. Następnie krzemień owijano specjalną ołowianą płytką, której krawędź nacinano w ząbki. Ołowiana płytka pełniła rolę uchwytu, w który wkładano krzemień. Można go było wkręcić bezpośrednio, ale lepiej było owinąć całość w kawałek grubej, natłuszczonej skóry i dopiero wtedy wkręcić w imadełko kurka.

Była tam śruba, którą obracano specjalnym śrubokrętem. Trzeba to było robić ostrożnie, by nie zerwać gwintu, bo śruba mogła być ze stali lub mosiądzu.

Jednocześnie należało ją mocno docisnąć, by się nie ruszała i by przy licznych uderzeniach o krzesiwo nie poluzowała się i nie wypadła. Jeśli w czasie walki krzemień pękł lub wypadł, można go było zastąpić zapasowym, ale wymagało to kilku minut i na ten czas broń palna była bezużyteczna.

Trzeba było także pilnować, by nie ścierało się zbytnio krzesiwo i by nacięcia na nim były dostatecznie wyraźne, a sprężyny dobrze pracowały. Żołnierz musiał więc stale doglądać swojego zamka skałkowego i przed bitwą jeszcze raz sprawdzać, jak krzemień uderza w krzesiwo – to było bardzo ważne.

Podsumowując, powiedziałbym, że „Master and Commander” to bardzo dobry film, który wiernie oddaje wiele realiów końca XVIII i początku XIX wieku. Ale oczywiście nie jest pozbawiony pewnych wad, które – jak zawsze – można wytknąć. Dziękuję za uwagę.

Mamy nadzieję, że ten artykuł okazał się dla Ciebie przydatny!

Dowiedz się więcej o projekcie Corsairs Legacy – Historical Pirate RPG Simulator i dodaj grę do listy życzeń na jej stronie na Steam.

Nowa gra o piratach jest już na platformie Steam

Kup na